I Początek końca
Witajcie robaczki, w tym miejscu mam zamiar umieścić historię, którą sama napisałam, to znaczy ciągle piszę. Przeczytałam ostatnio parę fajnych opowiadań i chciałabym podzielić się z Wami moimi wypocinami. Nie ukrywam, że mam cichą nadzieję, iż spodoba Wam się to, co będę tu serwować. Jeśli, jednak uznacie, że to kicha i chała nie omieszkajcie mi o tym napisać. Zapomniałam napisać o czym będzie moje opowiadanie. Na pewno nie o pięknej, silnej psychicznie i fizycznie ziemskiej dziewczynie walczącej ramię w ramię z atletycznie zbudowanym Predatorem, ono będzie o atletycznie zbudowanym Predatorze. Opowiadanie jest tak skonstruowane, że wplata się pomiędzy trzy filmy o tym "milusim" przybyszu z gwiazd, ale nie powiem wam, w które - musicie przeczytać, jeśli chcecie się dowiedzieć. To tyle. Pierwsza część jak wklepie ją w komputer, bo jestem staroświecka i piszę ołówkiem w zeszycie.
Ponadto postacie predatorów, obcych, pana Weyland'a i jego korporacji nie są moim tworem, dziękuję, więc ich twórcom za wymyślenie ich. Moje są natomiast wszystkie imiona Predków i innych postaci z wyjątkiem Nan-ku i Tei-de; te słowa są w słowniku Yautja dostępne dla każdego. Nazwę planety Yautjal ukradłam Katd, wybacz, błagam, ale tak sobie pomyślałam, że to zajebista nazwa, no i tyle. Zmieniłam jednak jej wygląd i miasta znajdując się na niej są moim porąbanym wymysłem.
Piętnaście lat czekał na ten dzień, dzień, w którym ludzkość miała stanąć do ostatecznej walki o przyszłość swojego gatunku.
Wysoki dobrze zbudowany mężczyzna spoglądał na wypaloną Ziemię. Miał jasne krótko przystrzyżone włosy a jego skórę na twarzy i czaszce znaczyły liczne blizny. Ubrany w mundur sił powietrzno-desantowych, stał na pokładzie statku unoszącego się nad płonącymi lasami Amazonki. Po długiej i wyniszczającej wojnie populacja ludzi zmniejszyła się o cztery miliardy. Błękitne oczy mężczyzny wędrują z płonących lasów w stronę nieba, gdzie pierwsze międzygalaktyczne krążowniki zmaterializowały się po wejściu w atmosferę. - Kapitanie? Czekamy na rozkazy - ponagla go pierwszy oficer. - Odlatujemy! - wydał rozkaz kapitan Pierwszej Ziemskiej Floty Kosmicznej. Statek korporacji Weyland-Yutani o nazwie Saragossa opuszcza strefę przyciągania ziemskiego i kieruje się w stronę Słońca. - A, wszystko zaczęło się tak niewinnie - myśli mężczyzna - od jednej cholernej imprezy. Piętnaście lat wcześniej. - Wstawaj wreszcie,bo południe minie, nim zwleczesz się z łóżka - wrzeszczał ojciec na cały dom - może jakbyś chodził wcześniej spać, to... - To co? - dobiegł dość jeszcze zaspany głos. Nan-ku, bo tak miał na imię, mieszkał z ojcem na Ziemi już blisko dwadzieścia ziemskich lat. Nie był człowiekiem, należał do rasy, która sama siebie nazywała Yautja. Na pierwszy rzut oka przypominali ludzi: dwie ręce, dwie nogi, tułów,szyja, głowa. Nic specjalnego, chyba że stanęło się z nimi twarzą w twarz. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to usta z podwójną szczęką. Wewnętrzna przypominała ludzką zewnętrzną stanowiły cztery kły po dwa z każdej strony połączone ze sobą skórą. Nad żółtymi, podobnymi do ludzkich, oczami wznosiło się wysokie płaskie czoło. Grube, czarne włosy przypominały raczej dredy i oprócz szczęk były znakiem rozpoznawczym tej rasy. Młody Yautja zwlókł się z wyrka i przeciągnął , nawet jak na swoją rasę miał imponujący wzrost dwóch metrów i czterdziestu centymetrów. Ziewając powędrował chwiejnym krokiem do kuchni na śniadanko, a może obiadek, bo było już dość późno. Ojciec siedział przy stole i popijał herbatę. Nagle rozległo się głośne pip-bip, pip-bip. - Oho smsik - mruknął do siebie Nan-ku. Na małym ekranie widniał napis, którego znaczenie rozumieją tylko wtajemniczeni "ZAŁĄCZ METINA". - Git - pomyślał - kumple już expią a ja muszę z ojcem na jakieś głupie polowanie. - No, co tak dumasz ? Zapowiada się piękny dzień idealny na małą wyprawę - zagadnął ojciec. Potem uśmiechnął się szczerze co, w wydaniu Yautja, wyglądało dość dziwnie. Dwa miesiące później Nan-ku pomagał ojcu - Lin-karowi - rozładować trofea z ostatniej wyprawy. Powiodło im się, więc ojciec był w dobrym humorze. - Kiedy skończysz czyścić ładownie, to zajmij się bronią, wyczyść ją i naostrz, potem możesz robić co chcesz, ja idę odpocząć. Chłopak przeciągnął się i ziewnął, też był zmęczony, ale pozostawienie ładowni nieuprzątniętej mogło zaowocować nieziemskim smrodem. Otworzył drzwi, w pomieszczeniu panowała ciemność oświetlona jedynie małymi czerwonymi diodami. Nan-ku podszedł do panelu, wbił kod i otworzył wrota, z hangaru napłynęło chłodne, świeże powietrze. Nieoprawione i nieoczyszczone trofea spoczywały na specjalnym stojaku z kółkami, co miało ułatwić ich przewożenie. Młody Yautja pociągnął za sobą stojak do hangaru, gdzie mieściła się specjalna chłodnia, wepchnął do niej wózek i ustawił temperaturę. - Preparacja zajmie parę dni - myślał ponuro, jakoś nie miał ochoty dziś się tym zajmować. - Może zrobię, to jutro - pomyślał. Teraz musiał jeszcze umyć pokład z posoki, bo chociaż po upolowaniu pozostawia się ofiarę, by się wykrwawiła, to jednak zawsze się trochę napaskudzi. Rozwinął długi wąż, podłączył go do ujęcia wody i zmoczył podłogę, używając specjalnego środka do czyszczenia a potem nucąc sobie stary przebój "mydło wszystko umyje nawet uszy i szyje " począł energicznie szorować szczotką. Na koniec obficie spłukał, oblewając przy okazji ściany oraz sufit i już miał już kończyć, gdy, zza skrzyni z bronią wyskoczyło coś czarnego. Nan-ku ujrzał tylko dziwny przygarbiony kształt, szybko poruszający się w kierunku wyjścia. Zakręcił wodę i nasłuchiwał. Cisza. Musi to sprawdzić, nie wiadomo, co mogło wleźć na statek i, na której z pięciu planet, na których polowali, to się stało. To znaczy ojciec polował, bo on miał ciekawsze zajęcia. Zamknął właz do ładowni, żeby stworzonko nie schowało się w statku, ale najpierw zabrał swoją dzidę. - Przezorny zawsze ubezpieczony - wyrecytował w myślach. Rozejrzał się po pomieszczeniu, było spore, musiało bowiem pomieścić dwa kosmiczne pojazdy. Jeden większy należał do ojca Nan-ku, drugi mniejszy - był jego: Nan-ku używał go do zwiedzania Ziemi. Przy ścianach stały skrzynie, regały i dużo innego sprzętu. Sufit hangaru stanowiły potężne wrota przez, które wlatywało i wylatywało się ze środka. Pomieszczenie połączone było z domem wąską klatką schodową, więc nie trzeba było wychodzić na zewnątrz. - To zajmie mi cały weekend - żalił się sam do siebie przetrząsając zgromadzony w garażu sprzęt. - Bez sensu. Trzeba zabrać się za to inaczej - zdecydował. Z kąta wyciągnął specjalną klatkę do łapania żywych stworzeń, nie chciał zabić stworka - przynajmniej do czasu, gdy nie upewni się, czy jest niebezpieczny. Z chłodni przyniósł kawał mięsa i położył w klatce. - Może jest głodne - pomyślał i dodał na głos - cip, cip mały stworku, choć do pancia. Pancio ma dla ciebie coś dobrego. Cisza. - No nic... trzeba poczekać. |